„Jedzą, piją, lulki palą,/ Tańce, hulanka, swawola;/ Ledwie karczmy nie rozwalą, Cha cha, chi chi, hejza, hola! // Twardowski siadł w końcu stoła./ Podparł się w boki jak basza;/ „Hulaj dusza! hulaj!” – woła,/ Śmieszy, tumani, przestrasza. (…) Ale zemsta, choć leniwa,/ Nagnała cię w nasze sieci;/ Ta karczma Rzym się nazywa, Kładę areszt na waszeci.” – te pięknie zrymowane strofy ballady „Pani Twardowska”, skreślone piórem Adama Mickiewicza, opisują – jak wieść głosi – suską karczmę „Rzym”.
Bez wątpienia „Rzym” jest jedną z najbardziej znanych, klimatycznych i zarazem barwnych polskich karczem. Gdy tylko przekroczymy jej progi, miejsca sławnego starcia o duszę pomiędzy Panem Twardowskim i Mefistofelesem, od razu otuli nas przyjemny półmrok, co jakiś czas zaskrzypią tajemniczo deski, a z kuchni będzie uwodził nas niedookreślony bukiet aromatów.
Czy jednak, jak onegdaj, wciąż można tu smacznie i tradycyjnie zjeść? Aby to ocenić trzeba najpierw uraczyć kubki smakowe, np. tajemniczym specjałem Twardowskiego, miksturą szatańską, ale też żurkiem stryszawskim. Gdy to uczynimy już nie będziemy się zastanawiać dlaczego karczmę na „rozstaju dróg” tak chętnie odwiedzano dawniej, a i dzisiaj ma wiernych miłośników. „Rzym” wciąż wabi potężną tajemną mocą oraz wybornymi smakami.
Oczywiście to niejedyne aromaty, którymi kusi Sucha Beskidzka. Wystarczy choćby wspomnieć o restauracji skrytej za grubymi murami suskiego Zamku, słynnego renesansowo-barokowego „Małego Wawelu”. W nieco dalszej okolicy również nie brakuje miejsc sprzyjających kontemplacji beskidzkich specjałów – tych prostych i sycących, ale też bardziej wyszukanych. Wystarczy tylko nieco pomyszkować po okolicy.
Zamek Suski, nazywany często „Małym Wawelem”, to perła architektury renesansowej, która zachwyca swoją elegancją i bogatą historią. Otoczony malowniczym parkiem zamkowym, stanowi idealne miejsce na spacer i chwilę wytchnienia. Szczególną atrakcją jest odrestaurowana oranżeria, w której można poczuć klimat dawnych czasów, oraz nowoczesna tężnia solankowa, sprzyjająca relaksowi i zdrowiu. To wyjątkowe miejsce łączy piękno historii z urokami natury, tworząc przestrzeń idealną zarówno dla miłośników kultury, jak i osób szukających spokojnego wypoczynku.
A gdy już poczujemy się odpowiednio ugoszczeni, możemy ruszyć na malownicze beskidzki szlaki, choćby wspinając się na pobliską Mioduszynę, zerkając na imponujące Jezioro Mucharskie, albo zaglądając do unikatowego Beskidzkiego Centrum Zabawki Drewnianej w Stryszawie. To będzie wyśmienita okazja, aby ujrzeć, co wprawne ręce i ulotna myśl, mogą wyczarować z prostego kawałka drewna.
Czy kosztowaliście kiedyś pierogów jaglanków w jarmużu, konfitury z róży stulistnej albo chleba babci Stefci? Jeżeli nie to oznacza, że jeszcze nie byliście w uroczej, pięknie po zboczach rozrzuconej Lanckoronie.
Niegdysiejszy klimatyczny kurort, gdzie chętnie przybywano z Krakowa, by „łapać” świeże powietrze, nabiera wiatru w turystyczne żagle. Dzieje się to z pomocą niekwestionowanego piękna, licznej armii wszędobylskich Aniołów, ale też rozsnuwających się w powietrzu nieoczywistych kuchennych zapachów, wypełniających klimatyczne uliczki i zaułki, kuszących by przystanąć na chwilę delektując się ich intensywnością i tajemnicą. To aromaty znane sprzed wieków, ale i czasów mniej odległych, tradycyjne i bardziej współczesne.
Lanckorona to także miejsce, gdzie można wybrać się na weekendowy jarmark produktów regionalnych – takich bez polepszaczy, sztucznych dodatków, wykonywanych według starych, sprawdzonych przez wieki receptur. I co najważniejsze – pysznych!
Żar zamienił w Golgotę, Skawinkę w Cedron, a na okolicznych stokach wzniósł 41 kaplic, tworząc Dróżki Pana Jezusa oraz Dróżki Matki Bożej. Oczywiście nie można też zapomnieć o imponującym kościele i klasztorze bernardynów, spoglądającym z wysoka na malowniczą okolicę. To wszystko zmaterializowało się w Kalwarii. Wyjątkowość dzieła życia Mikołaja Zebrzydowskiego, potężnego magnata, wojewody krakowskiego, ale też niezwykle barwnej postaci, doceniono nie tylko w Polsce, ale i poza jego granicami, wpisując na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Niektóre budowle mają wyszukaną formę, np. kaplicę Serce Matki Bożej wykonano w kształcie serca, a Domek Matki Bożej powstał na planie sześciu płatków rozwiniętej róży. Przed kaplicą Ratusz Piłata pojawiły się Gradusy. Święte Schody, dwadzieścia osiem wyciosanych z kamienia stopni, symbolizują drogę Jezusa Chrystusa przed sąd. Wierni bardzo często pokonują je na kolanach – przypominają autorzy przewodnika. Budowa tego unikatowego założenia zajęła większość XVII stulecia, a i później – nawet po śmierci hojnego fundatora – była kontynuowana.
W ten sposób „Powstał przepiękny krajobraz kulturowy nacechowany wartościami duchowymi, w którym elementy przyrodnicze i sztucznie stworzone przez człowieka łączą się w harmonijną całość”. Tak brzmiało uzasadnienie wpisu na Listę UNESCO. W Wielkim Tygodniu kalwaryjskie dróżki stają się sceną, na której odbywa się tradycyjne Misterium Męki Pańskiej. Co roku bierze w nim udział kilkadziesiąt tysięcy pątników.
Ale Kalwaria Zebrzydowska ma również swoje wysmakowane oblicze. Już nie wszyscy pamiętają, ale przez wieki słynęła z… kiszonych ogórków, a jej mieszkańców zwano „ogórcorzami”.
Według tradycji każdy pielgrzym na dróżkach kalwaryjskich powinien skosztować kiszonych ogórków. Niegdyś można je było kupić na przykład na placu Rajskim. Dziś, aby podtrzymać ten zwyczaj, pielgrzymi muszą się zaopatrzyć w kiszone ogórki we własnym zakresie – przypominają autorzy przewodnika.
Wybierając się więc na kalwaryjskie dróżki z zamiarem dochowania tradycji, najłatwiej to uczynić w sierpniu. Wtedy to bowiem odbywa się tu słynny Festiwal Ogórka.
– Po maturze chodziliśmy na kremówki. Że myśmy to wszystko wytrzymali, te kremówki po maturze! – to wyznanie Jana Pawła II z 16 czerwca 1999 roku zrobiło furorę w Polsce i na świecie. Wyniosło wadowickie ciastka na absolutne wyżyny popularności. Każdy kto przybył do rodzinnego miasta papieża Polaka pragnął delektować się ich smakiem.
W jaki sposób dwa niewielkie płatki ciasta francuskiego – przełożone kremem – trafiły do Wadowic? Kto i gdzie je wypiekał? Jak smakowały? Tu sporo jest niedomówień, niedopowiedzeń, sporów, ale także pięknych legend.
„Do Wadowic ciastko trafić miało wraz z cukiernikiem Karolem Hagenhuberem, który był wiedeńczykiem żydowskiego pochodzenia. (…) Czy recepturę na kremówkę przywiózł z Wiednia? Niewykluczone. Mógł się inspirować cremeschnitte, którego różnych wariacji do dziś można skosztować w wielu zakątkach dawnej monarchii austro-węgierskiej. Sekretem kremówek od Hagenhubera były najwyższej jakości składniki, które cukiernik osobiście miał wybierać na targu” – zapisano w „Zasmakuj w podróży”.
Kremówki, zwane papieskimi, bez najmniejszego trudu odnajdziemy w Wadowicach. Jak smakują? Odpowiedzą na to pytanie wszyscy, którzy podejmą się słodkiej sztuki degustacji.
„Nazywali Kalwarianów – „ogórcorzami”. A Wadowiczan – „flacorzami”. A Żywczan – „szczupakami”. Sam smak.” – i to nie są słowa autorów przewodnika, a Jana Pawła II. Lata temu papież w ten sposób przypomniał nie tylko dawne przydomki miejscowych, ale także to z czego niegdyś słynęli w bliższej i dalszej okolicy.
Czy i teraz, wybierając się np. do Wadowic, będziemy mieli okazję poznać smak flaków, którymi wadowiczanki przed kilkudziesięciu laty częstowały pielgrzymów przybywających na odpusty? Jedno jest pewne – flaki z kulinarnej mapy Wadowic nie zniknęły. Oczywiście ich aromat zależy od indywidualnych wyborów i preferencji je przygotowujących.
Nie można również zapomnieć o „plackorzach”, którym to mianem zwano niegdyś Andrychowian. Dlaczego? Ano dlatego, że miejscowe gospodynie często, szczególnie w okolicach odpustu św. Macieja, wypiekały fantastyczne placki. Warto więc, wybierając się do Andrychowa, spróbować „upolować” taki kulinarny rarytas.
Dolina Karpia to fenomen. Historyczny, turystyczny, krajobrazowy, ale przede wszystkim kulinarny. Z lotu ptaka, gdy chmury przeglądają się w malowniczych stawach, wygląda jak misternie utkana koronka, ale także otwarte zaproszenie w głąb kulinarnego nieba. To również idealne miejsce dla koneserów wybornych, a zarazem delikatnych smaków. Tu serwuje się karpia na setki, a może tysiące sposobów. Inwencja miejscowych mistrzyń i mistrzów kuchni – zarówno amatorów jak i zawodowców – jest obezwładniająca.
Jak to się stało, że karp tak mocno zakorzenił się w naszym kulinarnym mikroświecie, stając się jednocześnie jednym z najważniejszych symboli wieczerzy wigilijnej?
„Wszystko przez post, surowy i traktowany w Polsce z wielką powagą. Poszczono trzy razy w tygodniu: w środy (z powodu zdrady Judasza), piątki (upamiętnienie męki Jezusa) i soboty (wigilia niedzieli, więc należało się duchowo i fizycznie przygotować do świętowania). Do tego dochodziły posty przy innych okazjach, np. Wielki Post, który pierwotnie trwał siedemdziesiąt dni” – przypomniano w „Zasmakuj w podróży”.
– Ojcom Kościoła mięso kojarzyło się z czymś pogańskim. Co innego ryba, która początkowo była symbolem chrześcijaństwa! Nakazywano więc ograniczać mięso i produkty odzwierzęce – to z kolei przypomnienie Jarosława Dumanowskiego, historyka zajmującego się m.in. dziedzictwem kulinarnym.
Pierwsze ryby w zatorskim stawie pojawiły się w 1291 roku. Nie odnotowano jednak tego czy były to karpie. Gdy okazało się, że hodowla jest opłacalna, szybko w okolicy zaczęły powstawać kolejne „oczka wodne”, tworzone za sprawą miejscowych starostów, kasztelanów i książąt. W ten sposób okolica zaczęła przypominać malowniczą mozaikę, stając się jednocześnie potęgą hodowlaną – wystarczy tylko wspomnieć, że były takie lata, w których na królewskie stoły trafiało nawet kilkanaście ton najprzedniejszych ryb z Zatoru.
Nic więc też dziwnego, że mieszkańców Zatoru i okolic zwano często „karpikami”.
„Jest rybą posiadającą ułuszczenie w typie lustrzeń strzałkowy, lampasowy, siodełkowy. Kolor oliwkowy lub oliwkowoniebieski. Smak delikatny, zapach świeży, kształt charakterystyczny” – mowa oczywiście o karpiu zatorskim. Hodowany bywa tylko w gminach Zator, Przeciszów i Spytkowice, tworzących słynną Dolinę Karpia.
Jak się przyrządza karpia zatorskiego? Możliwości jest wiele. Można go usmażyć, upiec lub zapiec w serze, jajkach na twardo i śmietanie. Da się z niego zrobić wyborne pulpeciki w zalewie octowej, fileciki w pomidorach, a także – z dodatkiem susek sechlońskich – farsz do gołąbków. Oczywiście nie można również zapomnieć o licznych wariantach zupy rybnej – gęstej, bogatej w warzywa, gotowanej na aromatycznym wywarze z zatorskiego karpia. Karpie trafiają także do galaret, zalew o różnych smakach, zmieniają się w pasty, racuchy, kotlety, rolady… Aby skosztować tych wszystkich kulinarnych cudów, najlepiej odwiedzić Zator podczas Święta Karpia. Wtedy nasze kubki smakowe na pewno oszaleją ze szczęścia.
Oczywiście odnajdziemy tu także inne kulinarne arcydzieła, choćby ręcznie wyrabiany na zakwasie – np. z otrębami pszennymi, ziarnami słonecznika czy pestkami – słynny Chleb Revel.
Gdy już zadbamy o podniebienie warto ruszyć szlakiem karpi po Zatorze, wypuścić się nieco dalej, np. licznymi ścieżkami Doliny Karpia, albo zajrzeć do któregoś z parków rozrywki – Zatorlandu, albo też Energylandii, największego parku rodzinnego w Polsce.
To w Oświęcimiu powstała Parowa Fabryka Najprzedniejszych Wódek i Likierów, dzieło familii Haberfeldów. Działała od 1804 roku, a jej niezwykłą historię oraz dramatyczne i tragiczne losy jej założycieli w czasie II wojny światowej, przypomina muzeum.
W czasach świetności produkowała kilkadziesiąt gatunków wódek, likierów, rumów, ale też przednie whisky i starki, rozlewała piwa i soki owocowe, wytwarzała także czekoladę. Jej właściciele byli również znanymi w okolicy filantropami.
Alfons i Felicja Haberfeldowie, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, przeżyli wojnę i osiedlili się w Stanach Zjednoczonych. Ich kilkuletnia córeczka – Franciszka Henryka – zginęła w niemieckim obozie koncentracyjnym w Bełżcu w 1942 roku. Rodzice dowiedzieli się o tym jednak dopiero w 1947 roku. W muzeum możemy ujrzeć np. list Alfonsa Haberfelda wysłany z Baltimore w 1945 roku z „prośbą o wieści na temat powojennej sytuacji w Oświęcimiu, fabryki i domu rodzinnego”.
Wędrując po współczesnym Oświęcimiu, oprócz zabytków, szlaku niezwykłych murali, bez najmniejszego trudu odnajdziemy też jej wyjątkowe kulinarne dziedzictwo, w tym również aromaty charakterystyczne dla kuchni żydowskiej. Odnajdziemy je – także koszerne potrawy orz słynne bajgle – np. w Cafe Bergson. Nieoczywiste aromaty mogą być także tym, co powiedzie nas nienazwaną ścieżką wiodącą śladami dawnych mieszkańców Oszpicyna.
„Niegodny, takaż pamięć na świadczone łaski,/ Na kasze, nadziewania, smażonki, frykaski,/ Które zjadając w wieczór, południe i ranek,/ Przysięgałeś pod niebo wznieść imię Ziemlanek!/ Ja ci miałam dziękować, a muszę się żalić./ Jeść mnie nie zapomniałeś, zapomniałeś chwalić”. Słowa te, skreślone piórem Adama Mickiewicza, idealnie wpisują się w naszą wędrówkę wysmakowanym szlakiem przez krainę Krakowiaków Zachodnich.
Seweryn Udziela, wybitny etnograf, również podkreślał rolę jaka w życiu miejscowej ludności odgrywał ziemniak. Pisał tak: „Nawet najbogatszy gospodarz (…) je codziennie ziemniaki, kaszę, groch, kapustę, je to samo, co ubogi wyrobnik, tylko tym różniąc się od niego, że sobie nie żałuje omasty”.
Więcej szczegółów dodaje Stanisław Polaczek w monografii powiatu chrzanowskiego: „Śniadanie jedzą zwykle w zimie o godzinie 9-tej rano. Składa się ono z ziemniaków z żurem żytnim i zacierki z mlekiem i wodą. Obiad jedzą o godzinie 12-tej: kapusta, maszczona sperką, kasza jęczmienna albo pęcak, robiony w stępach, groch z żurem lub octem. Na wieczerzę o godzinie 5-tej jedzą ziemniaki z kapustą. W lecie jadają najwięcej mleka, ziemniaków i chleba (…). Kieliszek wódki, kromka chleba z masłem lub serem stanowią podwieczorek. Biedacy na przednówku piją na obiad polewkę, sporządzoną z serwatki”.
Czy dzisiaj je wszystkie odnajdziemy? Oczywiście – tak. Jedną z takich kulinarnych perełek są ziemniaki po cabańsku. Choć nie praży się ich już podczas wykopków w dużych glinianych garnkach, to jednak odnajdziemy w nich ducha – pysznego i pożywnego – sprzed lat. Innym, równie tajemniczym miejscowym specjałem jest parzybroda. Tę słodko-kwaśną zupę z kapusty i ziemniaków, z dodatkiem innych warzyw, latem gotowało się ze świeżej kapusty, a zimą – z kiszonej. Oczywiście nie mogło w niej zabraknąć pysznych skwarków.
Przemierzając miejscowe ścieżki warto również chwil parę poświęcić na degustację wyśmienitych kluseczek o nazwie hulajły. Przypominają one mikro pyzy, a powstają z tartych surowych ziemniaków. Mogą być z okrasą ze stopionego boczku, słoniną ze skwarkami, albo zalane mlekiem.
Pobyt w okolicy to także świetna okazja, by zajrzeć do Parku Etnograficznego Krakowiaków Zachodnich w Wygiełzowie i na zamek Lipowiec, będący też biskupim więzieniem. Po drodze zapewne nasze serce podbije wyjątkowa uroda Tenczyńskiego Parku Krajobrazowego, a także potęga warowni wzniesionej na wulkanie – zamku Tenczyn w Rudnie.
Piątek, piątek i po piątku? Gdzie indziej może tak, lecz nie w Małopolsce. Tutaj piątek ma tę właściwość, że nie ma ściśle określonych ram czasowych. Może trwać 24 godziny, a może i 240.
Gdy więc nieco ten czas wydłużymy, przeniesiemy się do krainy wyśmienitych smaków, a zarazem niespiesznej aromatycznej podróży przez malownicze ziemie Małopolski Zachodniej. Korzystając zaś z podpowiedzi przewodnika – „Małopolska. Zasmakuj w podróży” – bez najmniejszego trudu odnajdziemy pyszne kulinarne perły i perełki.
Źródło: visitmalopolska.pl